Na przypadkowo znalezionym blogu znalazłam taki oto wpis:
Czego może brakować nastolatkowi na wycieczce w górach?
Odpowiedź brzmi: zasięgu. Jakiś czas temu zabrałam grupę gimnazjalistek na dwudniowy wypad w Beskid Śląski. Byłam w pełni przygotowana na marudzenie na zmęczenie trasą, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że będą narzekać na problemy z zasięgiem. Rozpacz dziewczyn sięgnęła dna, gdy okazało się, że w miejscu, gdzie mamy nocleg zasięgu nie ma prawie wcale, a jeśli już jest to czeski. Chodziły jak błędne wkoło rancza wpatrzone w ekrany swoich komórek, co jakiś czas wykrzykując: JEST!, NIE MA!, CZESKI!, ZNIKŁ!, DWIE KRESKI! itp, itd. Jedna z nich miała ze sobą dwa telefony (trzeci został w domu...) Naprawdę nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać.
Pomyśleć, że pewnie kiedyś te same dziewczyny będą chciały same uciec gdzieś, gdzie komórki nie działają. Tymczasem mają uwiązaną niewidzialną smycz. Niejednokrotnie zakładają ją sami rodzice. Dziecko jeszcze kiepsko ruszy się z domu, a już zaczyna się dzwonienie i pytanie: gdzie jesteście? a jaką macie pogodę? a jak wam się idzie? a zadzwoń jak dojedziecie. Niektórzy potrafią tak kilka razy na dzień. Moim zdaniem to jest nadopiekuńczość. A już szału dostaję, gdy taka mamusia dzwoni do mnie - wychowawcy na wycieczce, bo rozmawiała, właśnie z synem przez telefon i dowiedziała się, że go brzuch boli i pyta czy nie mogłabym dać tego konkretnego lekarstwa. Naprawdę tylko pogratulować zdolności leczenia na odległość.
Człowiek jechał kiedyś na wycieczkę czy kolonie i rodzice nie mieli pojęcia co się z nami dzieje. Na obozie to jeszcze jakiś list kazali napisać do domu, żeby rodzicieli uspokoić i tyle. Jak się tęskniło, to można było co najwyżej pobeczeć w poduszkę i to ukradkiem, bo wstyd. Jak się wróciło do domu to już sie nie pamiętało, że coś było nie tak. O ilu rozbitych kolanach, nabitych guzach, przebeczanych nocach rodzina nigdy się nie dowiedziała?
Powiem Wam, że wstrząsnęło mną to. Faktycznie tak jest.